Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/167

Ta strona została przepisana.

stwierdzała rzeczywiście pochodzenie obce malca, w wyrażeniu: „Wołoch z Mołdawii!“
Jakiż nieszczęśliwy zbieg — okoliczności zapędził pana sekretarza aż do kolebki Wołocha? Trzeba istotnie na to osobliwego trafu.
Malec leżał w łóżeczku nieporuszony, blady, ze spieczonemi ustami, oddychając krótko, zdawało się, że go pożera gorączka, że lada chwila duch opuści to wątłe, na poły już dogorywające ciało.
— Czy on chory? — zapytał sekretarz łagodnie dyrektora, gdy tenże równie zbliżył się do kolebki po niejakiej chwili.
— Broń Boże! — odpowiedziała dozorczyni podbiegająca do kolebki i wyprawiającą nad malcem jakieś sztuki niby wesołe swemi palcami. Potem podłożyła rękę pod poduszkę i uniosła nieco malca.
— No, cóż tam mój poczciwcze! — zawołała.
Dziecko, przerażone jej chropowatym głosem, otworzyło oczka, spojrzało obumarłym wzrokiem, zlekka zadrżało i na nowo zapadło w stan odrętwienia.
Tajemnica stworzenia!
Któż zdolny odgadnąć, jaki cel rzucenia na świat tej istoty?
Cierpiąc przez dwa miesiące, nie rozumiał on wcale igraszek dozorczyni, a nawet podobno nie słyszał dobrze jej głosu.
— Ten chłopczyna bardzo blady — szepnął sekretarz, również blednący. Nabob także miał twarz jakby pokrytą potem śmiertelnym.
Zbliżył się dyrektor i głosem nadzwyczaj wesołym odparł:
— Skutki załamywania się promieni słonecznych. My wszyscy tutaj mamy twarze prawie zielonkowate.
— Zapewne, zapewne — dodał Jenkins — to skutki