Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/194

Ta strona została przepisana.

obraźni poety; tej kreacji przyświecał blady, melancholijny księżyc, przygrywał wiatr dmuchający po pustej stancyjce, towarzyszyły temu dziełu hukania sów i puszczyków, cała natura składała mu część swego majestatu, swej piękności niezrównanej; dla sztuki p. Marnanne szemrały strumyki, śpiewały ptaszyny ukryte w gąszczach lasów, płynęła woń rozkoszna drzew i kwiatów, poranek niósł i składał tam swoją świeżość, wieczór głosy jakieś tajemnicze, noc ciszę i rosę ochładzającą skroń rozgorączkowaną poety!
Komedja ta nie tylko miała mu dostarczyć pieniędzy i sławy, ale jeszcze coś innego, daleko drogocenniejszego.
Ze starannością zatem przerzucał on arkusze tego rękopisu złożonego z pięciu kajetów, tak jak podczas południowego spoczynku, dama lewantu przekładała karty rozmaitych innych dzieł i znaczyła notatki na brzegach ołówkiem.
Paweł z kolei zbliżył się do stołu. Po rozpatrzeniu się w całej stancyjce, zauważył jakieś arcydzieło; uderzył go mianowicie niezwyczajny portret kobiety w bogatszych ramach, który w mieszkaniu artysty był zapewne najkosztowniejszym sprzętem. Zapewne jest to portret Elizy.
Bynajmniej, André nie miał jeszcze prawa posiadać wizerunku swojej młodej przyjaciółki. Portret przedstawiał kobietę, mającą jeż około 40 lat, z wyrazem twarzy nadzwyczaj łagodnym, blondynę, ubraną ze starannością, z elegancją. Patrząc nań Géry, nie mógł powstrzymać się od wykrzyku.
— Czy pan ją znasz? zapytał Maranne.
— Ależ tak.. to pani Jenkins, małżonka doktora Irlandczyka.
Byłem tam na wieczerzy tej zimy.