Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/198

Ta strona została przepisana.

Nieraz zdumiony stawałem w lustrze, bo niedowierzałem sobie, czy to ja jestem, czy to nie ja; musiałem przypatrzeć się sam mojemu strojowi, koloru szarego żelaza, z suto wyszywanymi galonami; musiałem widzieć swój biały krawat i łańcuch, oznakę mojej godności, abym przekonał się, że to nie fikcja, nie sen, nie marzenie, ale rzeczywistość. Tak jest, stało się to wszystko cudem. Potrzeba było koniecznie do spowodowania tej niespodzianki człowieka niesłychanie bogatego. Aby dokonać reorganizacji, sprowadzić na nasze czoła wesołość, tę matkę pomyślności, przywrócić pierwiastkową wartość zdyskredytowanym papierom instytucji, zrehabilitować jej prezesa, który utracił zaufanie i kredyt wcale nie zasłużenie, należało odszukać takiego cudotwórcę, jakim jest pan milionowy, Krezus nowoczesny, nazywany przez ludność Paryża Nabobem!
Pamiętam dobrze, kiedy pierwszy raz pojawił się w naszem biurze. Postawy nadzwyczaj wspaniałej, choć twarz miał nieco zmęczoną, ale zawsze pełen dystynkcji, z manierami światowemi. To człowiek, który umie żyć, który sobie nie zadaje trudności, obcując nawet z książętami, wszystkim mówi „ty“, jakby równym sobie, przytem bogaty, ale jak bogaty, niezmiernie bogaty; to znać po nim. Kiedym go ujrzał, moje serce cisnęło się ukryte pod kamizelką z dwoma rzędami guzików. Co prawda, pięknie to jest, że w naszem społeczeństwie rządzi równość, braterstwo, ale mimo to są ludzie mimo woli przewyższający innych, przed którymi padać trzeba na kolana i adorować jak storożytne bożyszcza, trzeba się płaszczy ć aby pozyskać spojrzenie, aby zauważyli przecie biedaka, chudeusza takiego, jak ja.
Z nim wcale tego nie potrzeba.