Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/239

Ta strona została przepisana.

szące majestatycznej pieśni ludowej, „Wspaniałe Słońce Prowancji“.
Głos tej pieśni poruszył tłumy, rozległ się on jakby uderzeniem piorunu na całej przestrzeni, zapalił sztuczne ognie, lampiony, wstrząsł wszystkimi sztandarami, chorągwiami, banderami; rozpoczął się na placach taniec prowansalski farandola; na drugim zaś brzegu rzeki dał się słyszeć szmer podobny do szumiącego morza a to skutkiem przypuszczenia, że bey przybędzie nie z tej strony, z której go się spodziewano, lecz z innej.
Nowe poruszenie laski mistrza ceremonii, a wszystko w jednej chwili, zamilcza i uspokaja się. Słychać tylko jeszcze słabe cicho rozlegające się w przestrzeniach pól w głębi lasów, w załomach okolicznych gór i skał. Trzy tysiące głosów przestaje śpiewać, a tylko powietrze jest jeszcze wypełnione jakimś dziwnym, tajemniczym głosem.
W tej chwili zajeżdżają galowe powozy, karety i ekwipaże, które były użyte podczas wizyty poprzedniego beya; zatacza się dwa wozy pełne róż i kwiatów, prawdziwe cuda sztuki: zrobione są na kształt karoc w Tunisie, które matka Jansoulet’a strzegła jak nietykanego skarbu, relikwii, lub oka w głowie. Wypłynęły one z tego tłumu, gdyż trudno określić to inaczej w całej świeżości, w całym swym przepychu jaśniejące blaskiem swych złoceń i ozdób, jakby w pierwszym dniu wyjścia z pod ręki artysty.
I tu równie pomyślność Cardailhac’a swtorzyła nowość. Zamiast ośmiu koni, nieco za ciężkich, zaprzężono ośm mułów, z girlandami na łbach, z piórami, z dzwoneczkami srebrnemi; okryte zaś były kapami z materji wyrabianej w Prowancji podobnej do zło tych tkanin maurytańskich, ale udoskonalonych i więcej delikatnych.