Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/240

Ta strona została przepisana.

Jeżeli bey nie byłby zadowolony, ba! w takim razie temu człowiekowi nikt nie dogodzi.
Nabob, Monpavon, prefekt i jeden z jenerałów wsiadają do pierwszej karocy, inni mieszczą się w następnych podjeżdżających ekwipażach. Proboszczowie, merowie, rozgrzani sutem śniadaniem, spieszą stają na czele orfenistów swoich parafii, które mają iść w pierwszych szeregach, a wszystko porusza się w kierunku drogi do Giffas.
Czas przecudowny, pogoda prześliczna. W powozie jakiś par, jakaś ociężałość, ale to nic, w Prowancji rzecz to zwykła.
Wprawdzie widzialne są na niebie małe, szare plamki, które lada chwila mogą się zamienić w ołowianej barwy deszczowe chmury, ale wietrzyk powiewa rozkosznie, przepędzając obłoki, zlekka drażniąc się ze sztandarami, banderami i wstęgami, poruszając łagodnie listki i lejąc miły chłód na spieczoną ziemię.
Wreszcie gromadzą, się chmury gdzieś na dalekim skraju firmamentu, wynurza się czarny, złowieszczy obłok, ciążący kroplami deszczu i zapowiadający burzę; naraz rozchodzą się chmury, słońce wesoło świeci, wyjaśniają się twarze i pochód idzie dalej.
Tu cisza zupełna, ale w pewnem oddaleniu słychać szmery głosów, rytmiczne stąpanie tysięcy nóg dolata, lekki turkot powozów i jakby nieśmiały, lękliwy dźwięk trąb i innych muzycznych instrumentów.
Na drodze hałas nie do opisania; słychać rżenie koni rozmowę zebranych tłumów, choć mówią półgębkiem, jednakże szmer rośnie w mruczenie groźne, huczące jak fale wezbranego oceanu.
— Otwórz drzwiczki, jenerale, bo się duszę — zawołał Monpavon, czerwony jak burak, obawiając się o swój puder, a przez opuszczoną szybę powozu