Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/247

Ta strona została przepisana.

Jednem słowem wszystkich ogarnął jakiś dziwny szał, niepowstrzymany niczem.
Nie mogąc żadną miarą nakazać milczenia rozgorączkowanym tłumom, cały orszak, dla uniknienia i tak już zbyt długo przeciągającej się tortury, wysiadł z powozów i pospieszył ku zamkowi. Za jego śladami poszła większa część zebranego tłumu.
Było to coś straszliwego!
Cała ta masa dotąd nieporuszona, niby lawina śnieżna, ruszyła naprzód, tratując nogami wszystko, co jej zawadzało na drodze. Piekielne, ogłuszające wrzaski trąb i huk bębnów, tem więcej drażniły biegnące, rozpasane tłumy.
Stojący w pierwszych szeregach, czując napieranie dalszych rzędów, z tem większą szybkością posuwali się naprzód. Co żyło i czuło w sobie siły, pędziło ku widzialnym na drodze karetom już toczącym się zwolna, i choć w części obraniającym zastęp idących pieszo dygnitarzy od zgniecenia, zmasakrowania przez tłumy.
Nabob, dotąd jadący w karecie, nagle usłyszą głuchy odgłos, co przekonywało go, że kareta przejeżdżała przez most.
— Nareszcie! — rzekł do siebie ciężko oddychając i wpatrując się w spienione fale Rodanu. Dla niego ta szalejąca burza, te pianą pokryte bałwany, ta ulewa tak fatalna wydala się spokojem.
Lecz na końcu mostu, kiedy tam dotarł pierwszy powóz, kiedy zbliżono się do tryumfalnego luku, wybuchła założona petarda, bębny uderzyły do ataku, witając tym sposobem przybycie monarchy do jednego ze swych wiernych, przywiązanych szczerze przyjaciół i jakby na domiar ironii, zajaśniał ogień bengalski tuż na frontonie zamku, oświecając tym sposobem wyraźnie, wielkiemi literami ułożony napis: