Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/248

Ta strona została przepisana.

„Niech żyje Bej Achmet!“
— To istotny bukiet — szepnął Nabob, uśmiechając się tym uśmiechem, jaki sprowadza ironia, albo gniew długo wstrzymany, lub też nadmiar boleści w sercu zrozpaczonego człowieka.
Wymówiony przez Naboba wyraz nie był rzuconym na wiatr, rzeczywiście miano mu jeszcze zaofiarować bukiet, o którym zupełnie zapomniał. Bo oto, rozpychając tłum, wynurzyła się naprzód jakaś postać, a była nią: Anna Férat, która przychodziła pierwsza dla powitania wszechpotężnego pana, dla pozdrowienia beja na francuskiej ziemi.
Z ogromnym bukietem kwiatów w ręku, skromna, z okiem utkwionem w ziemię, z uśmiechem sztucznym niewinnej pensjonarki, przystojna komedjantka, krokiem wyuczonym podsunęła się aż pod drzwiczki, karety, stostownie do programu, ułożonego przed ośmioma dniami.
Zamiast jednak beja, z karety wysiadł Jansoulet ponury, zniechęcony, milczący, nie zwracając prawie uwagi na piękną artystkę.
Kiedy jednak obróciwszy się, spostrzegł ją stojącą bez ruchu, jakby zdumioną i zawstydzoną, w postawie nadzwyczaj komicznej, zatrzymując się, rzekł:
— Odnieś napowrót te kwiaty, moje dziecko, rola twoja nie powiodła się...
Tymczasem Cardailhac, obawiając się, aby nie przyszło do jakich nieporozumień, podskoczył szybko i przerywając mowę Nabobowi, dodał:
— Tak, malutki zawód, nic więcej. Bej nie przyjedzie wcale...
Zapadła noc.
Wszystko ujęte snem spoczywa w zamku Saint-Romans, znużone wypadkami dnia, oracją zbyt krzykliwą, nużącą, ale niefortunną. Straszliwa ulewa sza-