Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/269

Ta strona została przepisana.

Nabob przechodząc przez szereg salonów, będących w amfiladzie, w których odbywały się wieczorne i nocne przyjęcia, wiecznie otwarte dla przewiewu świeżego powietrza, zatrzymał się w nich; uderzyła go dziwna mieszanina, brudy i opuszczenie, jakie przy dziennem świetle jeszcze były wyraźniejsze.
Czuć tu było zapach tytoniu i wina, niezaprzeczone ślady uczty, wszystko tu pokrywał kurz, nawet kwiaty opuściły uwiędnięte swe korony. Na pokrowcach i na marmurach wielkie jakieś plany; na dywanach resztki błota z butów, jednem słowem salony przedstawiały się w opłakanym stanie, jak gdyby ręka lokaja nigdy nie dotknęła ani posadzki, ani mebli, jak gdyby w tych salach zapanowała już przedwczesna pustka, grożąca jak zwykle ruiną.
W wielkich lustrach, zawieszonych po obu stronach, Nabob widział się w całej postaci, zdumiony nadzwyczajną bladością swej twarzy, nieporządkiem w całem ubrania, brudem na rękach i podsiniałemi okropnie oczami.
Otóż to była odwrotna strona owego medalu przezwanego życiem bez jutra; we dnie zajęcia bez spoczynku w nocy hulanka bez snu.
Sprowadziło to myśli dość smutne. Nabob rozpatrywał się w dniach zmarnowanych bezpowrotnie i zaczął uczuwać przesyt; po niejakiej jednak chwili wzruszył potężnemu ramionami, był to znak zrzucenia z siebie ciężaru, który innego na jego miejscu człowieka byłby zgnębił, przychylił do ziemi, ubezwładnił, odebrawszy siłę woli i wszelką dążność. Poczem już śmiałym, pewnym krokiem udał się do pokoju zajmowanego przez młodego sekretarza.
Zastał go właśnie przed otwartym pulpitem, na którym tenże porządkował papiery.