Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/273

Ta strona została przepisana.



XIII.
Dzień splenu.

Godzina piąta po południu.
Deszcz od samego rana, niebo szare, na ulicach rozmaite parasole, czas przenikliwy, pogoda fatalna, błoto po kostki, nie masz nic więcej na ulicy prócz błota, trotoary zamiatają stróże, lub wlokące się suknie dam, gromada dzieci i uliczników pluszcze się w kałużach z okrzykiem radości, powozy przebiegają galopem obryzgując błotem na wszystkie strony ubranie przechodniów i kamienice, a nawet wspaniałe, dość nisko wiszące godła wielkich magazynów. Mieszkańcy znikają strwożeni, kryjąc się w najciemniejszy zakątek swoich siedzib, nie wychylając przez cały dzień nawet głowy po za próg domu.
Jest jednak ktoś, kogo niesłychanie bawi ten niezwykły stan powietrza, te strumienie deszczu, te kałuże błota; ktoś, co stracił już gust do życia, co znużony całodzienną monotonnością, zasunięty w kąt miękkiej otomanki, z głową opartą na zgiętej ręce, z uśmiechem rozkosznym wpatruje się w szyby, po których spływają strugi deszczu; ktoś, kogo niesłychanie bawi czas piekielny, ta fatalna, szatańska nawałnica!
— Otóż to pora, jaka mi się najbardziej podoba... Spójrz na ulicę... Wszystko co idzie zmoknięte, zbłocone od stóp do głowy... Jakież kałuże! Wszędzie błoto! Na ulicy, na placach aż do Sekwany, aż do nieba! Cudowna