Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/275

Ta strona została przepisana.

Możnaby powiedzieć, że się jej uprzykrzyła własna osoba.
Jednego tylko Jenkins’a, przyjmuje i traktuje dość znośnie w czasie podobnych napadów splenu.
Szuka nawet go sama, a jednak dziwna rzecz, dla czego nie zawsze obecność doktora sprawia jej równą przyjemność.
W dniu wczorajszym siedział przeszło dwie godziny przy tej pięknej, znudzonej artystce, a ta ani jednego słowa nie wymówiła do niego. Dzisiejszy zaś wieczór przeznaczyła na wizytę bardzo znakomitej osobistości, która uczyniła jej zaszczyt obiadowania z nią.
W tej właśnie chwili łagodna Cremnitz, która zwykle przypomina sobie wszystko patrząc na trzewiki, ozdobione pięknemi kutasikami, przypomniała sobie, że należało dla godnego przyjęcia tak znakomitej osoby przyrządzić pasztet po wiedeńsku, jakoż pocichutku na palcach przesunęła się do kuchni.
Deszcz nie ustaje, błoto coraz większe, piękny sfinks jak przedtem siedzi skurczony na kanapie, wpatrzywszy się w firmament niebieski.
O czem też myśli? Dla czego spogląda na drogę przedstawiającą się jak wielki płat błota, z czołem zmarszczonem, ze spojrzeniem, w którem najwyraźniej przebija się moralne znużenie.
Smutna to rzecz być zmuszonym iść w taka pore po błocie.
Ktoś wszedł do pracowni, dają się słyszeć kroki daleko cięższe niż stąpania Konstancji, podobne do przesuwania się myszy po podłodze. Zapewne mały lokajczyk. I Felicja, opryskliwie, nie patrząc wcale poza siebie mówi:
— Idź spać. Nie potrzebuję już zgoła nikogo.