Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/305

Ta strona została przepisana.

strożnie, aby nie nadwerężyć równowagi szczęścia, mimo to dokonawszy zerwania, czuł się zupełnie swobodnym i bezpiecznym.
Olbrzymie przedsienie przepełniały tłumy, jakby wyjście z Wystawy było Cyrkiem.
Trudno odmalować tę różnorodność strojów, osób, powozów, karet, koni i służby.
Panował tu gwar nie do opisania.
Mięszały się w nim śmiechy, rozmowy, krzyżowały powitania i wyrazy pożegnalne; ruch nie zwykły. Na dworze lał deszcz, damy w obawie unosiły suknie, panowie podnosili kołnierze od paletotów; lokaje uwijali się tu i ówdzie pod wielkiemi parasolami, popychając się, tłocząc, nawołując stangretów i ekwipaże, nareszcie zawołano:
Pawóz p. Jansoulet.
Wszyscy zwrócili się w tę stronę, ale Nabob wcale się tem nie zmięszał.
Nabob oczekując na zbliżenie się olbrzymiej karocy i ludzi, wyciągnął rękę, podając ją księciu Mora, który właśnie siadał do swego powozu.
Mora niezmiernie ożywiony uścisnął podaną dłoń, mówiąc głośno:
— Przyjm pozdrowienie odemnie, mój kochany deputacie!
— „Kochany deputacie“ zrobiło pewne wrażenie na tłumach.
W życiu wszystkich ludzi, zdarza się czasem chwila, której nie podobna nawet opłacić złotem, jakiś moment, oświecony promieniejącem światłem szczęścia, w którym od razu spodziewać się można spełnienia nigdy dosyć nieurzeczywistnionych nadzieji, darzący radością niezwykłą, tryumfem.