Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/326

Ta strona została przepisana.

troskliwy, uśmiechający się na widok wchodzącej małżonki księcia i równocześnie po jej odejściu szalejący z wściekłości, zdolny do podania trucizny lub do pchnięcia sztyletem.
Jenkins na chwilę stał bez ruchu, potem obejrzawszy się do koła, i widząc drzwi zamknięte z obu stron, zbliżył się krokiem tygrysa do kosza przepełnionego papierami, następnie zaś do szufladki tajemniczej biurka, w której tkwił złoty kluczyk, jakby mu mówił tonem dość obojętnym:
— Można mię poruszyć!
Jenkins rzeczywiście zakręcił kluczykiem w zamku tajemniczej skrytki.
Na wierzchu, leżał liścik, bilecik, woniejący, pachnący, misterny, powabny, czarujący. Więc to prawda, nie zawiódł się, uczucie zazdrości, podyktowane miłością nie oszukało go. Więc nareszcie ta zuchwała piękność, to dziewczę dumne, nieprzystępne... uległo.
Dla czegóż nie jemu, Jenkinsowi?
On ją kochał oddawna, od lat dziesięciu, a może i więcej, on nie drżał nigdy tak jak książę. Wszystkie te myśli przebiegały mu po głowie, jak strzały wypuszczone z łuku przez kogoś, co nie czuł wcale znużenia.
Zgnębiony, z rozdarłem sercem, z okiem zalanem krwią stał nieporuszony, wpatrując się w kopertę barwy stalowej, delikatną jak najcieńsza tkanina jedwabna, której jednak nie miał odwagi otworzyć, aby nie stracić ostatniej illuzji, ostatniej nadziei, aby nie dać przystępu do serca okropnemu zwątpieniu, kiedy szelest otwierających się drzwi w obiciu dał mu poznać, że ktoś wchodzi, i w tej też chwili zawołał:
— A! to ty Jansoulet, jakim sposobem wszedłeś tutaj?