Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/336

Ta strona została przepisana.

Skoro Jansoulet po ukończeniu sprawozdania wyszedł z Izby Ciała Prawodawczego, odprowadzony aż do powozu przez swych kolegów najżyczliwiej dla niego usposobionych, było już około godziny 6. po południu.
Wyśmienita pogoda, słońce uroczo zachodzące nad powierzchnią zwierciadlanej Sekwany, wabiły silnego plebejusza do spaceru.
Na moście la Concorde odesłał ludzi i z papierami pod pachą stał długo wpatrując się w głębie fal.
Nigdy jeszcze, a przynajmniej bardzo dawno, nie doświadczał czegoś podobnego.
Wzruszając ramionami, z kapeluszem zsuniętym cokolwiek na tył głowy, w pozycji człowieka politycznego, który odczuwając ciężar obowiązków, nadmiar spraw, pozwala sobie nieco odetchnąć, odpocząć, bo zdaje się że mu paruje głowa, jak komin fabryczny buchający dymem i parą pod koniec dnia, — szedł śmiało wraz z innymi podobnymi do siebie dygnitarzami, którzy widocznie powracali z posiedzenia w owym wielkim gmachu stojącym naprzeciw kościoła Św. Magdaleny.
Na przejściach i ulicach dawało się słyszeć nieustannie:
— Oto deputowani.
Jansoulet doznawał radości; radości prawdziwie dziecinnej.
Nagle dało się słyszeć:
— Messager, wydanie wieczorne!
Głos ten wychodził z kiosku, w załomie mostu, zapełnionego obecnie stosami świeżemi drukowanej bibuły, przy której zajęte były dwie kobiety składając i falcując wielkie arkusze dziennika.
Prawie wszyscy deputowani kupili po jednym numerze, przechodząc przez most, i wnet też poczęli czytać w nadziei, że znajdą wydrukowane swoje nazwiska.