Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/36

Ta strona została przepisana.

Naboba, który go za każdą razą panem markizem tytułował, wprawdzie nie tak wskutek przejęcia się dla niego czcią, jak raczéj z dumy, że gościa z takim tytułem ma przy swoim stole. Pan markiz mówił mało z widoczném lekceważeniem swego otoczenia i to nader wyniośle jak gdyby musiał zniżać się z swéj wyżyny społecznéj do tych, których rozmową swoją zaszczycał. Od czasu do czasu stosował kilka urywanych i dla obecnych niezrozumiałych słów do siedzącego naprzeciw Naboba:
— Wczoraj spotkałem księcia... mówił wiele o panu... mianowicie w owéj sprawie... no, pan już wiesz... tak... jakże się nazywa...
— Doprawdy? Mówił o mnie?... I przytém oglądał się Nabob w koło z tryumfującą, prawdziwie śmieszną miną, albo spoglądał z pokorno-poważnym wyrazem twarzy bigotki, wobec któréj imię Boga wymówiono.
— Jego ekscelencja chętnie by widział, gdybyś pan w téj... ps... ps... ps... w téj sprawie wziął udział... tak.
— Tak? powiedział to panu?
— Zapytaj się pan tylko gubernatora... on to także słyszał.
Zacytowany w ten sposób gubernator, niejaki Paganetti, był człowieczkiem nadzwyczaj ruchliwym, na którego patrząc, można się było zmęczyć, tak niezmiernie szybko w przeciągu jednéj minuty wyraz swej twarzy zmieniał. Kierował on rozległem finansowém przedsiębiorstwem — kasą terytorjalną Korsyki; był właśnie dziś przez Monpavona wprowadzony i wskutek tego jedno z honorowych miejsc zajął przy stole. Po lewéj stronie Naboba siedział z siwym wąsem, marsowato podkręconym i z niezliczoną ilością fałdek na porąbanéj twarzy, starzec w czarnym surducie orientalnego kroju, pod samą szyję zapiętym. Był to Brahim Bey, najmężniejszy generał Tunisu i generalny adjutant zmarłego beja, na którego dworze Nabob