Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/371

Ta strona została przepisana.

fładę z listami do innego pokoju — Jenkens spiesznie przeszkodził temu mówiąc:
— Nie oddalaj się ani na sekundę Ludwiku — możesz być potrzebnym swemu panu, i poszedł sam zastąpić starego sługę.
Wziął lampę i poprzedzał Montpavona. — Szli długim korytarzem, przechodząc przez sale recepcyjne — i przez mniejsze gabinety lecz wszędzie kominki otoczone kwiatami sztucznemi, zaledwie trochę popiołu miały wewnątrz. Błąkali się, jakby duchy jakie w ciszy nocnej, w tem olbrzymiem mieszkaniu — nieznajdując nigdzie czego szukali.
— Nie ma nigdzie ognia... Co tu z tem wszystkiem zrobić? mówili do siebie, zakłopotani.
Wyglądali na dwóch złodziei, wlokących kufer, do którego nie mogą się dostać nawet za pomocą witrycha. Nareszcie Montpaven zniecierpliwiony, zmierzał wprost ku drzwiom na prawo — i otworzył je.
— No słowo daję — rzekł — jeśli listów nie możemy spalić, to trzeba je chyba zatopić! Poświeć mi panie Jerkins.
I wyszli.
Ale gdzie? trudna odpowiedź — dość że w miejscu tym znajdowała się pompa — Margrabia de Montpavon swemi białem i wypielęgnowanemi rękami zaczął silnie pompować wodę — tamten mu podawał po kilka listów, pachnących atłasowych, zdobnych w cyfry, w herby, w znaczące dewizy — pismo tych listów kreślone prawdopodobnie delikatną rączką — podłużnie — spiesznie rzucane na papier, wyrażało myśli eteryczne bezwątpienia — lecz dziwnym zbiegiem okoliczności przeznaczeniem ostatecznem ich, było, być pochłoniętemi tak prozaicznie przez pęd