Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/375

Ta strona została przepisana.

Kataklizmem wielkim towarzyszy jasnowidzenie, które ogarnia i przejmuje ludzi stojących na szczycie władzy — lub goniących za mamoną. Montpayon objął odrazu całą doniosłość sytuacji.
Mora nieżyjący — nie działający dla niego — nie protegujący go — to cóż to za przyszłość — bankructwo — i nędzę — i jeszcze coś gorszego nad to — bo bogactwa utracone, zostawiają w danym razie człowiekowi honoru szczątki, i budzą współczucie niekiedy — ale najboleśniejsze to są te szpilki — te ciernie — te rany będące udziałem nieuniknionym w podobnych okolicznościach. W przeciągu ośmin dni wszystko się rozegra — i nie pozostanie nic zgoła z dawnej świetności. Jedna tylko pozostała nadzieja w usiłowaniach Pawła de Géry u Beja — lecz wątła to oddalona pociecha, nie mająca siły całkowitego zaspokojenia.
— Ah! Jestem zgubiony... zgubiony... jęczał biedny Nabob.
W obszernej hali na dole, nikt nie zważał na jego pomięszanie. Tłum senatorów, deputowanych, radców Stanu — cała wysoka administracja — wszystko to tłoczyło się w nieładzie. Tyle ambicji zawiedzionych — oszukanych, strąconych z wysokości swych marzeń — czuli oni się zobowiązani do tej wizyty „in extremis“ ich niepokój o siebie, przewyższał o wiele ubolewanie nad niespodzianym wypadkiem.
Trudno było na tych twarzach dopatrzyć wyrazu litości, lub smutku — prędzej gniew malował się na nich. Mieli jakby urazę do księcia że śmiał umierać, oddając ich na los szczęścia.
Wyrazili to mniej więcej w podobnych wyrazach:
— No i cóż to dziwnego — jak kto takie rozwiązłe życie prowadził.