Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/380

Ta strona została przepisana.

niepomyślny dla nas... człowiek na takim stanowisku... wszyscy na niego patrzą... jest on bez zarzutu do ostatniej chwili życia.
— A więc koniec wszystkiemu? rzekł Jansoulet — do najwyższego stopnia pognębiony. Już nie ma nadziei?
Montpavon dał mu znak by milczał — zwrócił jego uwagę na turkot powozu który coraz się zbliżał, nareszcie wjechał w dziedziniec. Dzwonek oznaczający przybyszów uderzał raz, dwa, trzy, cztery — Montpavon rachował każde uderzenie, przy piątem zerwał się pospiesznie.
— Teraz to już przepadło — przybywa już i ten drugi. Mówił te słowa z rodzajem wstrętu — był bowiem przesąd rozpowszechniony w Paryżu, że gdy panujący odwiedzał konającego, to już dla niego nie było nadziei.
Zewsząd ukazywała się służba — lokaje otwierali podwoje, stawali w szeregu, podczas gdy szwajcar w kapeluszu od parady uderzając swą halebardą po kamiennej posadzce zapowiadał przybycie dostojnej pary. Jansoulet stojąc na uboczu zaledwie dojrzał te postacie otoczone urzędującą służbą — widział tylko dokładnie z kandelabrem w ręku człowieka oświecającego schody — i poprzedzającego idące za nim dwie postacie. Kobieta spowita w swe hiszpańskie koronki szła śmiało trzymając się prosto, i poważnie. Mężczyzna szedł powoli trzymając się poręczy, płaszcz okrywał nieco pochylone i przygarbione plecy — a z piersi wydobywały się jakby przygłuszone jęki.
— Chodźmy z tąd Nabobie — tu nie ma już co robić, rzekł stary światowiec, ciągnąc za rękaw towarzysza niedoli. Stanął jeszcze na progu — i zwra-