Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/392

Ta strona została przepisana.

Był jednak jeden, co płakał w gronie swych towarzyszy — lecz łzy jego nie płynęły na cześć nieboszczyka, lecz nad samym sobą, użalał się. Biedny Nabob, pod wrażeniem tej muzyki, tej pompy, roztkliwiał się tem bardziej, nad smutnem swem położeniem, zdawało się mu, że grzebie na wieki swą złotą dolę, a z nią nadzieje świetnej przyszłości, i dostojeństw. Te jego rozmyślania, były też pewnym rodzajem obojętności dla zmarłego.
W tłumie, uciecha z tego pysznego przedstawienia — radość z zaimprowizowanego dnia świątecznego — opanowała wszystkie umysły — o smutku, ani mowy nie było. Mało brakowało by publiczność na balkonach nie biła oklasków — a w mniejszych dzielnicach tem mniej zważano, na zachowanie pozorów — robotnicy w bluzach przekpiwali z tej wielkości, która zgnije w ziemi, jak i biedny człowiek — przeprowadzą go przez przedmieście św. Antoniego, przez ulicę la Roquette, otworzą wielką bramę cmentarza — i po wszystkiemu.
Bądź co bądź, miło to widzieć biedakowi, że wielcy panowie, jak książę Mora, ministrowie — dygnitarze zdążają tą samą drogą, do jednego celu. Ta równość w obec śmierci, pociesza i zaciera niesprawiedliwość losu. Nazajutrz po takim widoku rzemieślnikowi, chleb się zdaje lepszy, choć czarny, wino mocniejsze — młot lżejszy — bo może powiedzieć: „ot umarł ten stary Mora jak byle kto“.
A orszak postępował dalej i dalej — więcej męczący, niż osmucający.
Teraz przeciskały się towarzystwa chóralne — marynarze — wojskowi — ulica la Rouquette zaludniła się z kolei, żołnierze przeciągali armatki ma-