Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/394

Ta strona została przepisana.

jedynie może pomieścić dogodniej, słoniową postać właściciela.
— Baronie! baronie! tędy, tędy, proszę siadać.
— Dziękuję — umyślnie idę pieszo — nogi mi trochę ścierpły.
I chcąc uniknąć dalszych propozycyi, które go znudziły — wszedł w boczną ulicę prawie pustą — nadto pustą nawet — bo tego żałował zaraz pan baron, że się tak sam puścił w odludną ulicę. Jeszcze na cmentarzu ta myśl go niepokoiła, żeby się też nie spotkać kiedy oko w oko z Jansouletem — po prostu obawiał się gwałtowności tego człowieka, u którego nic nie znaczyło sponiewierać świętość miejsca — i na cmentarzu Pére-Lachaise powtórzyć skandaliczną scenę, odegranej na ulicy Królewskiej. Dwa lub trzy razy podczas obrzędu mignęła mu się ta olbrzymia głowa, mająca jakiś dziwny, wstrętny typ, a nie wzbudzająca zaufania.
Gdyby to, jeśliby już miało koniecznie się stać, spotkać się z nim na jednej z głównych ulic — to przynajmniej w razie nieszczęścia miałoby się ludzi naokoło — ale tu... Brrr... Niepokój ten zniewalał go do szybkiego biegu, w zwykłych warunkach niemożliwego — tchu mu brakowało — sapał — lecz daremne usiłowania. Oglądnął się po za siebie, aż naraz z poprzecznego zaułka wyłoniło się dwoje potężnych ramion — barczyste plecy zajmowały całą szerokość uliczki.
Co robić w krytycznem położeniu — udał na razie że nie widzi przybyłego — i zrobił obojętną minę, zdążając ile sił stało ku grupie oficerów, stojących jeszcze bardzo daleko od niego. Łudził się nadzieją, że go tam ten nie poznał — gdy głosem tubalnym usłyszał wymówione swoje imię.