Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/424

Ta strona została przepisana.

„Bernardzie, mój syn najstarszy, a brat twój zabija mnie — umieram ze wstydu moje dziecko“.
Zatrzymał się na chwilę — pod wrażeniem przykrych wspomnień — potem mówił dalej:
— Ojciec biedny umarł — panie Merquier — ale matka moja żyje jeszcze. Ją to chcę oszczędzać; Dla spokoju tej kobiety unikam rozgłosu, jaki musi wzniecić ta sprawa, jeśli się będę usprawiedliwiał. Zniewagi jakie mnie dotknęły, nie doszły dotąd do Niej — przypuszczenia ochydne, któremi się świat bawi — ona o nich nie ma nawet pojęcia... Ale trybunały — procesa... — dzienniki rozniesą niebawem te brudy — i zawloką je aż do zakątka, gdzie mieszka matka moja. Oszczerstwa... moja obrona... dwaj jej synowie okryci niesławą — imię zhańbione — to imię, które jej jest tak drogiem, które uważa za swój skarb najdroższy, biedna wieśniaczka. Oh! to byłoby więcej nad jej siły! Nie chciałem zabić matki, dlatego milczałem — i tyle zadowolenia zostawiłem dla moich przyjaciół milczeniem, oddałem im broń w rękę przeciwko sobie. Potrzebuję więc obrońcy w Izbie. Chcę jej odebrać możność ostatecznego potępienia mnie — a ponieważ pana zaproszono jako sprawodawcę, przychodzę opowiedzieć panu nagą prawdę jak przed spowiednikiem, jak przed kapłanem — prosząc tylko byś pan nic nie mówił nikomu o naszej rozmowie, choćby tego interes mój wymagał nawet. Oto jedynie przyszedłem Cię prosić szanowny kolego. To jest o dyskrecją bez granic. Resztę oddaje pod sąd Twój — w zaufaniu Twej prawości.
Nabob powstał — niewiadomo, czy chciał odejść, czy mówić dalej — pan Merquier wciąż siedział w słuchającej postawie — nareszcie odezwał się.
— Szanowny kolega mnie zaszczycasz doprawdy