Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/426

Ta strona została przepisana.

kieszeń... to dozwolone tylko nababom, rzekł uśmiechając się — rzuciwszy wzrokiem po za okulary.
Było to dwóch graczy nie lada, ci dwaj partenerzy — jeden naprzeciw drugiego...
— Jak pomyślę, że dziesięć lat czekałem na to, żebym mógł nabyć tych kilka płócien — a tu tyle jeszcze miejsca próżnego... na ścianach...
Nabob spojrzał w górę — i oczy jego spoczęły na złotej pałce gwoździa, wbitego w ścianę tuż koło biura — już trzeba było kogoś nadzwyczajnie naiwnego, by się nie postrzegł — że tu widoczna była zasadzka niemal brutalna.
— Kochany panie Merquier — odezwał się dobrodusznie — mam właśnie cudowną Madonnę Tintorata, dla której tu oto miejsce jakby stworzone.
Z twarzy adwokata nic wyczytać nie można było, milczał.
— Pozwól mi pan zawiesić ten szkic tu na tym gwoździu nad biurem pana. W zamian prosiłbym o cokolwiek pamięci dla mnie...
— Tak, i o złagodzenie ile się tylko da mego raportu — czy tak mój panie>
Przy tych słowach powstał Merquier i biorąc za dzwonek, mówił podniesionym głosem:
— Wiele spotkałem bezczelności w mem życiu, lecz czegoś podobnego nie zdarzyło mi się widzieć. Propozycye podobne... mnie... i w moim domu!
— Ależ kolego kochany... bełkotał Nabob. — Przysięgam Panu...
— Dość tego! — tu zwrócił się do lokaja, który dzwonkiem wezwany wszedł. — Odprowadź tego pana, rzekł adwokat — i otworzywszy drzwi do drugiego pokoju, gdzie pisali dependenci — gromkim głosem wołał za wychodzącym. — Znieważyłeś pan Izbę całą