Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/438

Ta strona została przepisana.

Wspaniały plac, ogromny olśniewający. — Dwa wodotryski wzbijały się w górę srebrnemi wstęgami, i spadały kropelkami w baseny. Dalej most kamienny — a w końcu olbrzymi czworobok — zdobny z frontu figurami rzeźbionemi — opodal podjazd z stojącemi ekwipażami. — Mnóstwo ludzi snujących się tam i na powrót — trochę policyi gdzie niegdzie się grupującej. — To było to miejsce do którego zdążała. — Przeciskała się dzielnie, odpychając tych, co jej tamowali drogę — i stanęła przed oszklonemi drzwiami.
— Proszę o kartę, moja dobra kobieto.
Dobra kobieta nie miała żadnej karty, i nie troszczyła się o takową — rzekła do szwajcara w czerwonych wyłogach, stojącego u wnijścia.
— Jestem matką Bernarda Jansouleta... przychodzę na posiedzenie mego chłopca.
Było to istotnie posiedzenie jej chłopca. Gdyż w tłumie tym oblegającym drzwi, i w innym przepełniającym korytarze — sale, trybuny, pałac cały, jedno imie szeptane słyszeć tylko było można z dodatkiem uśmiechów i komentarzy rozlicznych. Oczekiwano niesłychanego skandalu, odkryć strasznych przez oskarżającego, które ma się rozumieć wywołają okropne protestacye ze strony obwinionego; i tak się tam ciśnięto jakby do sądu, gdzie ma się rozegrać sprawa jakaś grozą przejmująca. Biedna matka nie była by się niezawodnie dostała do tego przybytku gdyby, nie złota potęga Naboba, która jej torowała wszędzie drogę.
Szła więc za przewodnikiem wskazującym jej drogę, przez kurytarze’ zakamarki — przez sale zapakowane ludźmi — a wszędzie szmer głosów, jak w ulu, w pewnym kurytarzu zwrócił jej uwagę mały