Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/447

Ta strona została przepisana.

być między wami. Cóż by on tu wreszcie robił?... Zamieszkały przez dłuższy czas na Wschodzie, zapomniał obyczaje, prawa swego kraju, a przejął się zasadami dla nas obcemi przejął się nikczemną podłością zniewieściałych mieszkańców południa — i sądzi że i u nas wszystkiego dostanie za pomocą przekupstwa — że i tu frymarczy się głosami wyborców i nawet sumieniami swych kolegów.
Trzeba było widzieć jakie wrażenie zrobiły te słowa, na słuchaczach — odbijała się ona na ich twarzach — uwielbienie dla mówcy nie miało granic. — Asceta ten przypominał inne wieki — podobien do jakiegoś wielkiego Świętego przybywającego, by słowem gromiącem poprawiać złe obyczaje. — Ach! teraz tem lepiej pojmowano przydomek mu nadany przez współziomków Moje sumienie.
Na trybunach toż samo uniesienie — ładne główki pań szukały go by go widzieć, by upoić się temi wzniosłemi słowami. Pewien głosik kobiecy wołał akcentem obcym, zagranicznym „brawo... brawo!...“
A matka?
Stała nieporuszona — cała skupiona, by cośkolwiek zrozumieć z tego zawikłania wyrazów — była jak głuchoniema co tylko domyśla się wszystkiego po poruszeniu ust lub gestykulacyi rąk. — Wystarczało jej spojrzeć raz na syna to znów na pana Merquier, aby nabyć pewność i że mówca krzywdzi tam tego że go robi nieszczęśliwym. O! ona to przeczuwała — że z tego długiego kazania wynikały same potępienia, same obelżywości dla tego biedaka, ze spuszczoną głową — którego można by wziąść za śpiącego, gdyby nie drżenie tych barczystych ramion i gdyby nie poruszanie rąk któremi poprawił spadające mu na twarz włosy. Och! gdyby ona mogła mu powiedzieć „nie bój