Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/453

Ta strona została przepisana.

słuchała raportu z wyborów w Sarigue, gdyby ten sam odźwierny który ją wprowadził, nie był przyszedł zwrócić jej uwagi, że to już wszystko się skończyło — i że może lepiej by zrobiła gdyby już wyszła. Zdawała się mocno zdziwioną.
— Doprawdy? to już koniec?... rzekła wstając z żalem. I nieśmiało zapytała.
— A czy on też... czy on tylko wygrał sprawę...
To pytanie było tak naiwne — tak rzewne, że odźwierny nie miał ochoty się śmiać nawet.
— Niestety szanowna pani — pan Jansoulet przegrał sprawę. — Ale bo czego to było nie powiedzieć prawdy — czego to ukrywać że on nie był nigdy w tym czasie w Paryżu i że to inny Jansoulet nabroił tyle — a jego niesłusznie posądzają. — Już miał powiedzieć i znów się potępił tem milczeniem.
Staruszka strasznie zbladła — oparła się o poręcz schodów by nie upaść — zrozumiała wszystko.
To nagłe przerwanie mowy — to poświęcenie swej osoby — to oszczędzanie brata. Bernard to zrobił dla niej. — Wstyd za starszego syna — potępienie tego — szarpało na przemiany sercem macierzyńskiem. Ale ona nie przyjmuje tej ofiary z jego strony. — On musi powrócić i wytłomaczyć się przed deputowanymi.
— Mój syn! gdzie mój syn?
— Na dole w powozie — to on mnie przysłał po panią.
Wyprzedziła odźwiernego, idąc szybko, mówiła głośno do siebie — popychała ludzi — przechodząc przez kurytarze — wreszcie dotarła do przedpokoju, gdzie było pełno lokai galonowanych — z oszklonych drzwi zobaczyła karetę Naboba i idąc ku niej, po drodze spotkała grubego jegomościa co siedział przy