Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/455

Ta strona została przepisana.

ubiór jej w nieładzie — przedstawiała wzniosłą postać zrospaczonej matki — lecz ludzie pospolitego umysłu, widzieli tylko śmieszną stronę w tej kobiecie krzyczącej o uczciwość syna i pozwalali sobie żartować z niej.
Lecz niebawem śmiechy ustały — Jansoulet niemogąc się doczekać matki poszedł na przeciw niej — i z całą powagą i spokojem rzekł podając jej ramie:
— Chodź ze mną matko — nie trzeba tu stać tak długo.
Rozstępowano się z uszanowaniem przed tą parą. Miliony syna przyćmiły prostactwo matki — jak niekiedy gałganki pozszywane niezgrabnie, okrywają cudną rzeźbę przedstawiającą świętego.
Drzwiczki od karety otworzył lokaj — i oboje wsiedli, do błyszczącej karety. Była to ironija prawdziwa, w obec tego upadku, tej ruiny. — Błyskotki tego rodzaju pokrywają częstokroć najstraszniejszą nędzę, pozornie bogatych.
Matka i syn chwilę milczeli — schowali się w głąb karety przed ciekawymi. — Ale skoro tylko kareta ruszyła z miejsca — i on czuł już, że daleko za nim została ta kalwarya jego życia — z pogrzebaną na zawsze dobrą sławą i honorem tak drogocennym każdemu — puścił wodze łzom powstrzymywanym skwapliwie — oparł głowę na ramieniu matki — i zaszlochał na jej łonie jak za dziecinnych dni swoich — i odnalazł te słowa któremi nie raz skarżył się będąc chłopięciem: Mamo... Mamo...