Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/465

Ta strona została przepisana.

doli, gdyż wszystko pochłonął proces — w końcu przegrany.
Stał na trotuarze, czekając, by przyjeżdżające powozy uwolniły miejsce — umyślnie obrał drogę dla pojazdów, żeby się nie spotykać z przechodzącymi — tych, czasem w powozach co krok poznawał znajomych, którzy i jego zapewne widzieli.
Montpavon przeszedł koło tego pokornego starca, żebrzącego niemal ukłonu. — A więc i jego podobny los czekał — o nie — za nic w świecie — i wyprostował się z dumą. I szedł więcej jeszcze stanowczy, niż przedtem.
Pan Montpavon idzie na śmierć. Obiera najdłuższą drogę przez bulwary — stąpa po elastycznym asfalcie powoli, nie spieszy się na spotkanie tej którą i tak znajdzie.
Co chwila uśmiecha się — wita przechodniów nie których poruszeniem ręki — to znów zrywa kapelusz jak przed panią Jenkins.
Wszystko go zachwyca, wszystko mu się podoba, świat przedstawia się mu z pięknej strony jak pacyentowi przychodzącego po ciężkiej chorobie do zdrowia.
Omija różne łazienki po drodze — te u których zwykle się kąpie szczególniej — gdyż po katastrofie, znaleźliby go tego samego wieczora. W salonach skandaliczna nowina narobiła by rozgłosu — nadto hałasu by było, o tak małą rzecz — pomyślał. — Człowiek wielkiego świata, powinien gdzieś się schować z taką historyą.
Idzie więc dalej — i dalej — przeszedł bramę Saint-Denis i drugą Saint-Martin i znajduje się już na tych przedmieściach Paryża, gdzie go mało znają. Tu salonowiec typowy nie zna również nikogo — i jest prawie pewnym, że nie będzie poznanym.