Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/470

Ta strona została przepisana.

Tłómaczy się jak może — wymyśla powody — rozpalone jej ręce, które syn trzyma w swych dłoniach, głos zmieniony — wszystko to świadczy że nie mówi prawdy — chce jej się przypatrzyć przy lampie — prosi ją żeby podeszła do światła.
— O nie... nie... to niepotrzebne — ja wolę tu pozostać w zmroku — zresztą nie mam już czasu — muszę odejść.
Stoją oboje — jakby się za chwilę mieli rozłączyć — lecz on jej nie da się oddalić póki nie powie, co jej jest — co to za troska co niemal bruzdy wyryła na tej pięknej twarzy — czy to tak może wydaje się w cieniu.
— Ale nic mi nie brakuje — zapewniam cię — tylko tem się dręczę że nie mogę uczestniczyć w twem powodzeniu — w twych tryumfach... przecież wiesz że cię kocham — prawda — ty nie wątpisz o przywiązaniu twej matki — o powiedz mi synu — ja nigdy ani jednego dnia nie miałam takiego żebym nie myślała o Tobie... Więc i ty w zamian, zachowaj mnie w twej pamięci i sercu... A teraz uściskaj mnie — muszę prędko uciekać — spóźniłam się...
Jedna minuta jeszcze, a nie będzie miała odwagi do tego — co musi zrobić — wydziera się z objęć syna.
— A więc stanowczo — nie — nie wyjdziesz czuję że coś okropnego zaszło w twem życiu. Masz straszne jakieś zmartwienie... Ten człowiek znieważył cię może — mów.
— Nie... nie... puść mnie... puść m nie...
Ale syn trzymał ją mocno za ręce.
— Powiedz mi matko prawdę — powiedz — ten człowiek porzucił cię może — co?
Nieszczęśliwa zadrżała.