Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/471

Ta strona została przepisana.

— O nic mnie więcej nie pytaj — nic nie powiem, bywaj zdrów.
— Nic mi więcej nie możesz powiedzieć, biedna matko jak to co już wiem. — Nie pozwolę ci z tąd odejść... ja nie miałem matki przez lat dziesięć oddaj mi ją teraz. A właściwie mówiąc — ja już jej nie oddam za żadne skarby świata.
Powiedział te słowa klęcząc i obejmując ją miłośnie. — Nic nie było słychać obecnie — tylko łkanie spazmatyczne kobiety — mającej u nóg swoich klęczącego wciąż syna.
I tak ich zastaje cała rodzina Joyeuse która niemogąc się doczekać Andrzeja przyszła po niego w całym kom plecie.
To jest czysty napad twarzyczek rumianych — wesołych trzpiotek — loków różnej barwy fruwających w powietrzu — a za tem wszystkiem kroczy stary pan Joyeuse niosąc w ręku ogromną lampę.
Wszyscy zatrzymują się zdziwieni na widok tej kobiety bladej i smutnej — patrzącej z rozrzewnieniem na te dowody przychylności — szczególnie wzrok jej utkwił w twarzyczce Elizy idącej nie śmiało.
— Elizo — przemówił Andrzej — chodź uściskać naszą matkę — i podziękuj jej że będzie mieszkać odtąd z swojemi dziećmi.
I widzieć ją można było teraz otoczoną tem i młodemi główkami — cisną się do niej te niewinne istotki — i oto jest obecnie u ogniska domowego — skupiają się wszyscy, by było dojść miejsca i dla niej — by osuszyła łzy swoje przy cieple tego otoczenia — a pierwsza ta godzina upłynęła tak błogo — w tej pracowni artysty na poddaszu — gdzie niedawno jeszcze burza huczała złowrogo.