Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/480

Ta strona została przepisana.

go — musi wstawać i znowu kłaść się na innej ławce. 1 tak opowiadając ciągle łypał oczami na moją słoninę — więc mi się go żal zrobiło — i przymusiłem go do jedzenia stawiając mu pod nosem smarzoną słoninę — jak go doleciał zapach nie mógł się wstrzymać — i jadł jak wilk i pił wino — rumieńce mu wystąpiły na twarz i już nie będąc głodnym gadał bez końca.
— Wiecie panie Passajon — mówił z ustami pełnemi słoniny — już ja wiem — wiem dobrze gdzie on jest... widziałem go...
Mrugał okiem przy tem powiedzeniu.
— Kogo pan widziałeś — pytam go.
— A no margrabiego — mego pana... tam za kościołem Nôtre Dame... w małym domku.
Nie chciał powiedzieć w kostnicy, bo to nadto brzydko brzmi.
— Ja tam zaraz poszedłem nazajutrz — byłem najpewniejszym że go tam znajdę. — Ale tylko ja jeden — jego kamerdyner mogłem go poznać, — włosy białe usta otwarte bez zębów — i zmarszczki — prawdziwie sześćdziesięciopięcio letnie, które on tak umiał sztucznie wyciągać — tak wyglądał co dzień, nim się zaczął ubierać.
— I nic nikomu nie mówisz.
— Ana co — kiedy wiem że on by tego nie chciał — ja wiedziałem dobrze, że on to zrobi — jak wychodził — ale po angielsku nie pożegnał się ze mną. — Mógł mi był chociaż kawałek chleba zostawić po dwudziestupięciu latach służby.
Tu uderzył pięścią w stół.
— Aż mnie złość bierze — gdy sobie przypomnę, że w swoim czasie, mogłem pójść do obowiązku do księcia Mory, i coś mnie skusiło iść do Montpavona.