Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/486

Ta strona została przepisana.

Oh! cóż to za rozkosz — wśród czerwcowego ranka z miłością przepełniającą serce — pędzić tym cudnym krajobrazem — jestto upojenie nie do opisania.
Na lewo — o sto stóp niżej — morze pieniące się szumi — kłębują się bałwany — a nad nim unoszą się kłęby dymów płynących które mięszają błękitne niebo, z barwą zielonkawą wód morskich. Flagi czerwone i białe migają w przestrzeni, jak skrzydła olbrzymich ptaków — a rybacy w swych łódkach kręcących się w kółko wyglądają z tej odległości jak szpaki skalne w swych gniazdach.
Wiatr świeży od morza chłodzi powietrze parne, mięsza się z grzechotkami, i dzwoneczkami uprzęży podróżny milczy, napawając się wspaniałym widokiem gór wznoszących się na prawo — których szczyty pokryte iglastemi drzewami — zaś u stóp rozpoczynają się plantacje drzew oliwnych — starannie uprawianych.
Od czasu do czasu przejeżdża się przez małe miasteczko — a właściwie wieś pięknie zabudowaną, z urokiem wszakże starożytności. Domy ściśnięte ciemnemi arkadami okolone — wązkiemi uliczkami poprzecinane które prowadzą w doliny urozmaicone ogrodami — tam się ukazują zewsząd główki dziecięce otoczone kręconemi loczkami jak aureolą — a tu i ówdzie niosą kobiety kosze przepełnione owocami — lub przebiega kamyczkowatą drogę jakaś piękność z dzbankiem na głowie — lub przędziwem w ręku — a jeszcze niżej, znów morze się ukazuje błękitne z swą nieskończonością.
Coraz ku południowi robi się goręcej — parniej — tysiące prostopadłych promieni słonecznych, jak strzałami ostremi przeszywa wodę — piasek gorący wzbija się tumanami po drodze, za pomocą prawdziwie Afry-