Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/503

Ta strona została przepisana.

się wydał pięknym — odrodzonym po tylu dniach przygnębienia.
Przybywszy do teatru, Jansoulet zauważał zaraz, ten ruch jaki powstał w sali za jego przybyciem. — Lecz oswojony z temi owacyami ciekawości, na które zwykł był i dawniej odpowiadać obojętnem zachowaniem się — i uśmiechem na ustach; lecz tym razem manifestacye były do najwyższego stopnia nieżyczliwe — oburzenie ogarniało co raz większe całą tę publiczność — i zewsząd dochodziły doń słowa:
— Jakto, to on?...
— Śmie się pokażywać?
— Co za bezczelność!
Ze swojej kryjówki, w której żył ostatniemi czasy, nic nie zasłyszał o tem, co o nim mówiono — dzienników uszczypliwych dla siebie nie czytywał. Więc to przyjęcie wrogie więcej go w pierwszej chwili zabolało niż rozgniewało. Mocno wzruszony, zasłaniał twarz binoklami, wpatrując się w scenę — i oglądając każdy szczegół — lecz to go nie chroniło przed złośliwemi uwagami — w uszach mu szumiało — przez szkła zapocone mało też i widział — udawał, że widzi — czuł uderzenie do głowy, nieznośne.
Akt pierwszy się skończył — kurtyna spadła — siedział chwilę pod tysiącem tych oczów śledzących go, prześladujących — ludzie przesadzali się z miejsca na miejsce, by mu się dobrze przypatrzyć — to mu już było za wiele — wyszedł z loży — pędził korytarzami, jak zwierze dzikie wypuszczone z klatki — lecz i tam nie uniknął ludzi — dziennikarze — recenzenci — kobiety postrojone — wszystko śmiało się szalenie, z lóż pootwieranych dla wpuszczenia chłodniejszego powietrza — jeszcze i tu słyszał jak mówiono.