Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/504

Ta strona została przepisana.

— Sztuka znakomita — tyle świeżości, tyle w niej szlachetności — ...ależ ten Nabob!...
— Co to za effronterya!...
— Co to za bezczelność!...
— Doprawdy, jak się słyszy coś tak wzniosłego, jak ta sztuka, to człowiek czuje się lepszym...
— Że go też to jeszcze nie zamknęli tego Naboba...
— Mówią, że to młodziutki autor — i że to pierwsza jego sztuka.
— Co? Bois-Landry ma być w Maras! ale być nie może... Oto margrabina naprost nas w loży — w nowiuteńkim kapeluszu...
— To nic nie dowodzi...
— A Jenkins? Cóż się stało z Jenkinsem?
— Rozwodzi się z żoną i pojechał do Tunisu z Felicyą. — Stary Brachim widział ich na własne oczy... Widać że Bey zamyśla się leczyć sławnemi pigułkami.
— O! ho!
Znów inne głosy szeptały słodko:
— Idź do niego ojcze — idź do niego — On taki biedny sam — opuszczony.
— Ależ moje dzieci ja go nie znam.
— To nic — ukłoń mu się tylko ojcze — niech widzi, że ktoś mu jest przychylny.
Niebawem mały jakiś jegomość, bardzo czerwony, w białej krawacie, przepychał się przez ścisk do Naboba — i strasznie mu się nisko ukłonił.
Z niesłychaną wdzięcznością ukłon został oddany natychmiast człowiekowi, którego Jansoulet nie znał, nigdy nie widział w swem życiu — a który bądź co bądź bardzo wpłynął stanowczo na jego losy — choć o tem nie wiedział. — Gdyż gdyby nie pan Joyense, to prezydent Towarzystwa ziemskiego byłby obecnie tam, gdzie się znajduje margrabia Bois-Landry.