Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/505

Ta strona została przepisana.

Tak to w tej sieci interesów — zabiegów — intryg — ambicyi, wszystko się wiąże z sobą — że często mali ludzie wpływają na wielkie wypadki.
Tak też i autor fotografując obyczaje społeczeństwa stara się, by uchwycić prawdę — nawiązać nitki swego dramatu.
Z oczami bezmyślnie wpatrzonemi w górę — z kapeluszem nasuniętym na oczy, po ukłonie — idąc bez celu — Nabob w dziesięciu minutach przebył próbę ogniową tego ostracyzmu paryskiego — wywieranego na nim przez całą publiczność jednomyślnie pogarda wszystkich warstw społeczeństwa, trzymała go w zupełnem odosobnieniu — nie miał on tu już nikogo — ni znajomych, ni przyjaciół, ni krewnych — był sam... sam... sam. Zachwiał się na nogach nieszczęśliwy — i jeszcze ktoś, pastwiąc się powiedział głośno:
— Ależ bo on i pijany do tego.
Nie wiedząc gdzie się podzieć — wszedł do małego saloniku obok lozy. Dawnemi czasy małe to retiro przepełnione było między aktami, ludźmi intelegentnymi — literatami, dziennikarzami lub towarzyszami wybranymi, bawiono się wybornie — palono wikwitne cygara — gwarząc wesoło; dyrektor teatru zawsze znalazł chwilę, by się przyjść pokłonić swemu dobrodziejowi dziś, ni śladu tego wszystziego. — Niepokazanie się Cardeihaca było odbiciem ogólnej niełaski.
— „Cóż ja im zrobiłem tak złego, czegóż ten Paryż tak stroni odemnie?
Takie sobie stawiał pytania — nie umiejąc na nie odpowiedzieć — siedział samotny — a na przeciwstawienie tej ciszy jaka była w koło niego — dochodziły go tysiączne głosy bawiącej się publiczności