Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/507

Ta strona została przepisana.

głowy zwróciły się na lożę nieszczęśliwego Jansouleta. Wzięty na tortury w własnym swoim teatrze! Oh! te tortury za wiele go kosztowały!
Obecnie nie chował się przed tą zniewagą — stał z założonemi rękami na piersiach — i wyzywał odważnie tę publiczność mu nieprzyjazną — te setki ust mu urągających.
Ten Paryż cnotliwy, który go kopał, obciążywszy go swemi własnemi zbrodniami.
Wzniosłe zajęte społeczeństwo! mogące mieć prawo do karania drugich. Połowa większa lóż, przepełniona kobietami upadłemi, złego życia — mężczyznami graczami, pijakami, oszustami. Sumienia zaprzedane — majątki cudzemi łzami wyzyskane. I to tacy ludzie go odtrącali — sami w błocie i bezwstydnie żyjący. — I to tacy wołali na niego:
— Idź precz! Jesteś niegodny naszego towarzystwa.
— Niegodny ja!... myślał Nabob — wyrzucacie mi miliony — a któż je pochłonął jak nie wy! — nędzna tłuszczo! Ty towarzyszu, co siedzisz naprzeciw mnie i panoszysz się — bezemnie i moich pieniędzy byłbyś żebrakiem. — Ty margrabio wymokły, zapłaciłem za ciebie sto tysięcy franków przegranych w „Kole“ — żeby cię nie wyrzucili za drzwi! — Ty dziennikarzu bezczelny, który masz całą kałużę w twym kałamarzu i z niej czerpiesz, aby mnie błotem obrzucić — a czynisz to tylko dlatego, że ci się zdaje, żem cię mało płacił, że nie dość mnie wyzyskałeś! — Tak — tak — patrzcie na mnie kanalie... A ja stoję przed wami dumny! bom o wiele więcej wart jak wy!
Usta zsiniałe drżały mu konwulsyjnie — i gdy szeptał te słowa — byłby może w stanie w napadzie szaleństwa krzyczeć tym ludziom prawdę w oczy — wpaść pomiędzy nich, zabić choć jednego — gdy