Strona:PL A Daudet Nieśmiertelny.djvu/120

Ta strona została przepisana.

— Oh! co za szczęście — jaki pan dobry... Teraz mogę powiedzieć, że z tego powodu całą noc przepłakałam.
Zatrzymano się jak zwykle, u wielkiej bramy, lokaj wziął wieńce i szedł z tyłu w pewnem oddaleniu za Koletą i Pawłem, którzy wstępowali pod ciężkiemi promieniami słońca, po drodze oślizłej przez minioną ulewę. Ona opierała się na jego ramieniu, tłómacząc się co chwil kilka:
— Ciężę panu!
On przeczył ruchem głowy, uśmiechając się smutno. Mało osób na cmentarzu. Ogrodnik, stróż, kłaniali się z uszanowaniem przechodzącej księżnej, jako dobrej znajomej; ale kiedy zeszli z głównej alei i minęli tarasy wyższe, otoczyła ich pustka i cień, ożywione jedynie śpiewem ptaków między liśćmi, pomieszanym z tarciem piły i z metalicznemi uderzeniami narzędzi kujących marmur, które zawsze słyszeć się dają w Père Lachaise, mieście nigdy nieskończonem, budującem się nieprzerwanie.
Pani de Rosen, zauważyła kilkakrotne rozdrażnione spojrzenia, jakie towarzysz jej rzucał na wielkiego lokaja, odzianego w długi płaszcz czarny, z kokardą u kapelusza, wiecznego, żałobnego świadka ich miłości i chcąc dziś dogodzić Pawłowi, zatrzymała się:
— Niech pan zaczeka.
Obciążyła się sama wieńcami i kwiatami, potem odesłała służącego i zostali we dwoje, zupeł-