Strona:PL A Daudet Nieśmiertelny.djvu/145

Ta strona została przepisana.

— Cztery tysiące dwa!... — odpowiada tam ta, — tymże tonem zrozpaczonym.
Zgubiony w tłumie, na drugim końcu placu, Abel de Freydet, słyszał w około siebie: Małgorzata.
— To Małgorzata! — Ah! jak pięknie weszła... Ale z powodu małego swego wzrostu, nic nie widział i daremnie próbował przepchnąć się na przód, gdy niespodzianie poczuł na swem ramieniu rękę:
— Jeszcze w Paryżu?... Twoja biedna siostra nie musi być z tego zadowoloną....
To mówiąc, Védrine pociągnął go i wiosłując wśród tłumu, silnemi ramionami przecinając tę masę, nad którą głową górował, wołał:
— Rodzina, panowie! — proszę rodzinie ustąpić!
W ten sposób doprowadził do pierwszych rzędów biednego parafianina, który czuł się uszczęśliwionym ze spotkania, lecz razem i zmieszanym trochę, bo rzeźbiarz swoim zwyczajem mówił głośno i swobodnie:
— Miał szczęście ten Loisillon! co? ludu tyle, co na pogrzebie Bérangera... — to zachęta dla młodych....
Nagle, widząc, że Freydet zdjął kapelusz przed żałobnym orszakiem:
— Co ci się stało? Obróć się... — zawołał: — Ależ nieszczęśliwcze, zrobiłeś się podobnym do Ludwika-Filipa!