Strona:PL A Daudet Nieśmiertelny.djvu/182

Ta strona została skorygowana.

Głos jego, sycząc, stawał się podobnym do głosu matki a stalowo-szare jego oczy ciskały złośliwe spojrzenia, które zastanawiały obecnych.
— Co mu się stało? — myśleli wszyscy, a doktór mówił w duchu:
— Niech on tam sobie mówi, że to walka Instytutu z Akademią... nie chciałbym być w skórze księcia...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pomimo turkotu kół, rozmowa ożywiała się coraz bardziej, rozprawiano, jak zwykle między mężczyznami o miłości i kobietach.
— Baczność, panowie! — rzekł doktór, który siedząc na przodzie powozu, dojrzał z tyłu dwa powozy, jadące kłusem pod górę.
W pierwszym otwartym powozie, siedzieli sekundanci księcia, których nazwiska Gomès wymawiał z pewnym szacunkiem: margrabia d’Urbin... generał de Bonneuil, obaj członkowie Jockey-klubu... wielki szyk... i kolega mój Aubouis.
Doktór Aubois, także specyalista od pojedynków, ale ozdobiony orderem, cenił się wyżej i brał sto franków.
Za tym powozem jechała kareta, w której siedzieli Gavaux i książę d’Athis, mocno znudzony tą całą historyą.
W ciągu pięciu minut, trzy powozy jechały pod górę, jeden za drugim, jakby na wesele lub