dzeń, na których leżały pojedynkowe szpady w zielonym futerale:
— Teraz nie robią już te bestye przeklęte tyle hałasu, jak wtedy, gdyśmy w tamtą stronę jechali, — rzekł Védrine, popchnąwszy szpady końcem nogi.
— To prawda! bili się jego szpadami, — zauważył głośno Freydet i przybrawszy znowu poważną i sztywną minę sekundanta, dodał:
— We wszystkiem się nam szczęściło... Mieliśmy wybór miejsca, broni... w dodatku Paweł jest doskonałym fechtmistrzem... Rzeczywiście, to rzecz zadziwiająca...
Przestali na chwilę mówić, przypatrując się rzece, połyskującej w promieniach zachodzącego słońca, złotym i purpurowym blaskiem. Minąwszy most, powóz potoczył się szybko ulicą de Boulogne.
— Rzeczywiście, tak i jest — zaczął Védrine, jak gdyby rozmowa ich nie była ani na chwilę przerwaną, — pomimo wszelkich pozorów powodzenia, ten chłopak nie ma szczęścia. Parę razy widziałem go już borykającego się z losem, w okolicznościach będących próbnym kamieniem wartości człowieka i w chwilach, w których człowiek ostatki sił wytęża. I cóż pan powiesz? Darmo myśli i kombinuje, darmo najoryginalniejsze plany układa, w ostatniej chwili coś się zawsze popsuje i choć go w zupełności nie przygniecie, nie pozwala jednak dojść do celu... Dla czego tak jest?
Strona:PL A Daudet Nieśmiertelny.djvu/194
Ta strona została skorygowana.