Strona:PL A Daudet Nieśmiertelny.djvu/296

Ta strona została przepisana.

— Świadek Védrine! — zawołał na cały głos woźny i w tej chwili przez otwarte drzwi usłyszano w sali głośny wybuch wesołego śmiechu.
— Do kroćset! dobrze się tam bawią! — rzekł stojący w korytarzu policyant.
Sala świadków opróżniła się powoli, podczas rozmowy obu kolegów; pozostał tylko Freydet i odźwierna z Izby obrachunkowej, która przerażona tem, że miała stawić się przed sądem, kręciła machinalnie w rękach wstęgi swego czepka.
Przeciwnie, kandydat miał teraz jedyną sposobność podchlebienia publicznie całej Akademii i jej dożywotniemu sekretarzowi. Przygotował nawet w tym celu małą mówkę, która miała być jakby wstępem do jego powitalnej mowy w Instytucie, a którą dzienniki z pewnością powtórzą. Pozostawszy sam jeden w sali, bo i odwierna została z kolei wezwaną, chodził teraz wzdłuż i wszerz, zatrzymywał się w oknie, wygładzając zdania i gestykulując rękami w czarnych rękawiczkach.
W domu przeciwległym, w starej, ponurej ruderze, której sam wygląd pozwalał się domyślać jakie brudy i występki gnieździły się w tych ścianach, w domu tym, gestykulacyę Freydeta zrozumiano inaczej... Ukazało się w oknie obnażone ramię i tłusta ręka, odchylając firankę, uczyniła gest zapraszający... Och! ten Paryż!... Czoło kandydata pokryło się rumieńcem wstydu.