Strona:PL A Daudet Nieśmiertelny.djvu/299

Ta strona została przepisana.

z ulicy i szmer wody. Był to jeden z tych pięknych dni, w których nawet nędza ludzka zdaje się ustawać.
— Gdzie idziemy? — zapytał Freydet.
— Gdzie zechcesz, byle nie do mnie... — odrzekł stary, drżąc na samą, myśl sceny, jaką mu małżonka wyprawi za powrotem do domu.
Zjedli obiad w restauracyi Point-du-Jour, potem spacerowali długo nad brzegiem rzeki; łagodne słowa ucznia wraz z cichym letnim wieczorem uspokoiły starego profesora, który późnym wieczorem powrócił do siebie, odpocząwszy po tych pięciu godzinach, które jakby pod pręgierzem spędził w sali sądowej, znosząc ubliżające mu szyderstwa i śmiechy publiczności oraz przedrwiwania adwokata, które go parzyły jak witriolej. — Śmiejcie się, śmiejcie, bydlęta! Potomność nas rozsądzi! — W ten sposób się pocieszał, przechodząc przez wielki dziedziniec Instytutu; wszyscy już spali, w oknach było ciemno a wejścia na schody po prawej i lewej stronie wydawały się jak czarne, prostokątne dziury na jasnem tle ściany.
Wszedł po omacku na schody i po cichu, bez światła, jak złodziej, dostał się do swego gabinetu.
Od czasu małżeństwa Pawła i swego zerwania z synem, sypiał tu w swoim pokoju na świeżo ustawionem łóżku; uczynił tak umyślnie, aby uniknąć wiekuistych nocnych sporów, z których kobieta, na wet wtedy gdy już przestanie być kobietą, wyjdzie