Dwukołowym swym amerykanem, którym zręcznie i według wszelkich zasad powoził, Paweł Astier jechał szybko, śpiesząc się na proszone śniadanie, jak mówił matce.
Pędząc tak, wśród otaczającej go zieleni, mógłby, mając bogatszą wyobraźnię, myśleć, że to skrzydła fortuny go unoszą; ale nie jest on wcale romantycznego usposobienia i woli zająć się praktycznemi rzeczami: przygląda się nowej uprzęży i małemu groomowi, który siedząc za nim skurczony, z miną złą i hardą, wygląda jak szczur stajenny, wypytuje o codzienne pożywienie koni. Groom odpowiada mu z niechęcią, ale Paweł już o czem innem myśli. Przypomina sobie zwierzenia, które dopiero co robiła mu matka. Pięćdziesiąt lat miałaby już mieć piękna Antonia! to niemożebne! Takie piękne plecy i ramiona! taki biust niezrównany.
Pamiętał ją zeszłego lata w parku Monsseaux, gdy wstawszy wcześniej od innych, spacerowała ze swemi psami po parku, z rozpuszczonemi włosami. Nie wygląda na kobietę, której wdzięki