niesiemy się do Paryża... Cóż ty na to, ojcze?... nasze miłe niedzielne śniadanka... czy nie będzie ci przyjemnie powrócić do nich?
— Oh! bezwątpienia!... — westchnął głęboko. Nadzieje te kłamliwe czy prawdziwe, złagodziły poczęści boleść rozłączenia. Żegnał i całował córki, wśród tej czarnej nocy, niemogąc dojrzeć ich rysów.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Róża miała słuszność. Skoro Régis wsiadł na nazajutrz na okręt wśród drobniutkiego deszczu pomieszanego z kropelkami, jak pył rozbijających się fal, morze wzniosło się wysoko i opanowało głąb portu. Tama znikła pod falami. Ciężkie kłęby wód zalewały co chwila wybrzeże i toczyły się z hukiem aż pod domostwa, w których tłum szukał schronienia a uciekając śmiał się z przygody.
Statki zawijały do portu: żaglowe, parowe, poławiające korale, łódki rybackie, z których kilka uszkodzonych — wszystko chroniło się przed rozszalałym żywiołem, świszczącym i huczącym już z dali, jakby wystrzały z dział; a tam ku przystani, zbliżał się powoli olbrzymi transatlantyk, i unoszony przez piętrzące fale, kołysał się majestatycznie w powietrzu — wyżej nad szczyty najwyższych gmachów.
Jeżeli statek tej miary zwracał się z drogi i szukał schronienia — „Sebastiani“ mógłby bez upokorzenia odłożyć wyprawę do jutra: ale na