Rzekłbyś, że to jest natura zaraz po stworzeniu, piękna lecz pusta.
Wieczór zapadł; Henryk w zamyśleniu, instynktem zbliżony do podróżnych przed nim jadacych, pytał powietrza, drzew i odległych horyzontów o wytłomaczenie smutnego zjawiska.
Na tle posępnego obrazu, przy purpurowym zachodzie słońca, jedyne żyjące istoty, Remy i jego towarzyszka byli widzialnemi; dalej, o sto kroków za nimi, malowała się postać Henryka, zawsze w tej samej postawie i tem samem oddaleniu.
Remy zatrzymał towarzyszkę kładąc rękę na lejcach jej konia.
— Pani — rzekł — wiesz czy jestem odważny, lub nie i czybym jeden krok zrobił wtył dla ocalenia życia; lecz dzisiaj coś dziwnego we mnie się dzieje, czuję jak mnie przytomność odbiega i jak kroku naprzód uczynić nie jestem zdolny, nazwij to pani bojaźnią, tchórzostwem, jak ci się podoba, ale powiadam... boję się.
Kobieta odwróciła się; być może, te złowrogie przeczucia były dla niej obcemi, być może, nic nie widziała.
— Czy jest za nami?... — zapytała.
— O! to nie o nim mowa — odpowiedział Remy — nie myśl o nim, proszę cię, on jest sam
Strona:PL A Dumas Czterdziestu pięciu.djvu/1066
Ta strona została przepisana.