Strona:PL A Dumas Czterdziestu pięciu.djvu/1096

Ta strona została przepisana.

ska piękność ją odziała, że Henryk łatwowierny jak wszyscy kochankowie, sądził ją litującą się jego cierpień i budzącą w sobie jeżeli nie uczucie, to przynajmniej wdzięczność i litość.
Kiedy żandarmi po skąpym posiłku, spali po różnych kątach, kiedy Remy strudzony, opuszczał głowę i do snu ją skłaniał, Henryk przyszedł usiąść przy młodej kobiecie i głosem łagodnym i cichym przemówił:
— Więc pani żyjesz!... O!... pozwól mi wyrazić radość moję, która napełnia serce, widząc cię teraz bezpieczną, gdyś była prawie nad grobem.
— Prawda, panie — odpowiedziała kobieta — żyję za twojem staraniem i pragnęłabym ci powiedzieć, że jestem wdzięczną.
— Nakoniec, pani — odpowiedział Hanryk — cieszy mnie, że cię uratowałem, aby powrócić tym, których kochasz.
— Co pan mówisz?... — zapytała. — Tym, z któremi się połączysz, gdy wyjdziesz z niebezpieczeństwa — dodał.
— Panie, ci, których kochałam, pomarli, ci z któremi się miałam połączyć, nie żyją.
— A!... pani — odezwał się młodzieniec, padając na kolana — spojrzyj na mnie, który tyle cierpiałem i który tyle kochałem. A!... nie