Strona:PL A Dumas Czterdziestu pięciu.djvu/1234

Ta strona została przepisana.

— Chciałeś oczernić panów Joyeuse, moich najlepszych przyjaciół.
— Temu nie przeczę.
— W ostatku chciałeś kolnąć Gwizyuszów.
— Jak widzę, kochasz ich bardzo; to dzień taki, w którym dla wszystkich jesteś łaskawym.
— Nie, ja ich nie lubię, ale teraz siedzą cicho i nic mi złego nie czynią, a ja nie spuszczam ich z oczów; uważam w nich zawsze tę samą obojętność a że się nigdy nie lękam posągów, chociażby najgroźniejszemi były, trzymam się tych, których znam z twarzy i postawy. Każde straszydło skoro cicho siedzi i kiedy z niem się oswojemy, może być przykrem, ale lękać się go nie trzeba. Gwizyusze, pomimo dzikich spojrzeń i długich mieczy, może ze wszystkich najmniej mi szkodzili i są podobni wiesz do czego?
— Racz mi powiedzieć, Henryczku, wiesz, że lubię porównania dowcipne.
— Podobni są do owych żerdzi w stawie, które wsadzają, aby wielkie ryby odstraszać i nie pozwalać im bardzo się utuczyć; ale przypuśćmy, że ryby nie boją się żerdzi...
— Cóż z tego?
— Żerdzie nie mają zębów.