Chicot swobodnie zasiadał na ławie, czekał na Gorenflota, albo go już znajdował wąchającego przyprawy potraw.
Gorenflot ożywiał się w mgnieniu oka, a Chicot przytomny i uważający, badał każdy stopień upojenia i pod wpływem dobrego wina, gorąca i swobody, wspominał młodość tryskającą życiem i weselem.
Przechodząc koło ulicy Bussy, uniósł się na palce aby ujrzeć dom, który zalecił staraniom Remyego; lecz uliczka była kręta, a zatrzymywać się było niegrzecznie; szedł więc za kapitanem Boromeuszem lekkie wydawszy westchnienie.
Wkrótce, wielka ulica świętego Jakóba ukazała się przed ich oczyma, następnie klasztor świętego Benedykta, a na wprost niego, dom pod „Rogiem Obfitości” nieco zabrudzony i zaniedbany, ale zawsze ocieniony na zewnątrz kasztanami, wewnątrz zaś ubrany w świecącą cynę i miedź błyszczącą, które gościom zdają się srebrem i złotem, a które gospodarzowi z kieszeni gości wyławiają te drogie metale.
Chicot po pierwszym rzucie oka na zewnątrz i wewnątrz, zgarbił się i skulił, zmalał o ćwierć łokcia, wykrzywił się jak satyr, i postanowił nie przyznawać się do znajomości pana Bonhomet, sądząc, że sam nie będzie poznanym.
Strona:PL A Dumas Czterdziestu pięciu.djvu/1248
Ta strona została przepisana.