Strona:PL A Dumas Czterdziestu pięciu.djvu/1252

Ta strona została przepisana.

— Śliczny przywilej — odpowiedział Chicot. Idź z Bogiem.
Boromeusz wyszedł.
Chicot ścigał go okiem: jak tylko Boromeusz drzwi zamknął za sobą, zaraz poszedł uchylić obraz, przedstawiający morderstwo kredytu, zabitego przez złych płatników.
Obraz ten oprawiony w ramy czarne, zasłaniał otwór do wielkiej sali, gdzie można było patrzeć nie będąc widzianym.
Chicot znał doskonale ten otwór, bo nawet był jego wynalazkiem.
— A!... — rzekł — kochanku, ty mnie prowadzisz w miejsce zaufane, pakujesz w kąt, w którym myślisz, że mnie nikt nie dojrzy, a nie wiesz kochanku, że tu jest dziura, którą ja wszystko widzieć mogę. Zobaczymy panie kapitanie, kto z nas mocniejszy.
I wymawiając te słowa z wyrazem pogardy, przyłożył oko do szpary, zręcznie w sęku wyrobionej.
Ujrzał najprzód Boromeusza ostrożnie kładącego palec na ustach i mówiącego po cichu z gospodarzem, który kiwnięciem głowy na jego żądania przystawał.
Z poruszeń ust kapitana, Chicot wprawny w podobnych razach, odgadł zdanie wymówione.