— A widzisz, i tak ciągle szedłeś bez kapelusza?...
— Rzecz bardzo prosta.
— Nie sądzę.
— Owszem, i zaraz się o tem przekonasz. Ojciec mój ma parę dzielnych koni, które tak wysoko ceni, że gotówby wydziedziczyć mię, z powodu nieszczęścia, jakie mię spotkało.
— A cóż to za nieszczęście?
— Przejeżdżałem jednego z nich, w tem nagle ktoś strzelił przy mnie z muszkietu; koń mój przeląkł się i uniósł prosto ku Dordonie.
— I wskoczył w nią.
— Najzupełniej.
— Z tobą?...
— Nie; szczęściem miałem czas zsunąć się na ziemię, inaczej byłbym razem z nim utonął.
— A! to biedne zwierzę utonęło?...
— Dla Boga! przecież wiesz, że Dordona ma pół mili szerokości.
— I cóżeś począł?...
— Wtedy, postanowiłem niewracać już do domu, i jak można najdalej uciekać przed gniewem ojca.
— A twój kapelusz?...
— Czekaj no... cóż u dyabła, mój kapelusz spadł.
Strona:PL A Dumas Czterdziestu pięciu.djvu/144
Ta strona została przepisana.