Strona:PL A Dumas Królowa Margot.djvu/210

Ta strona została przepisana.

kamień, któryby mu zgruchotał czaszkę, schwycił syna wpół i, zasłaniając się nim, jak tarczą, od wszystkich ciosów, dusił go w swym herkulesowym uścisku.
— Ratunku!... ratunku!... — wołał młodzieniec — zgniecie mi piersi, ratunku!.. ratunku!..
I głos jego zaczął cichnąć w jakiemś głuchem chrzypieniu.
Wtedy Mercandon przestał grozić a zaczął błagać.
— Łaski!.. łaski!.. panie de Coconnas — wołał starzec — łaski!.. to moje jedyne dziecię.
— To syn mój!.. syn mój!.. — krzyczała matka — nadzieja naszej starości, nie zabijaj go, panie, nie zabijaj!...
— A!.. słusznie — zawołał Coconnas, wybuchnąwszy gwałtownym śmiechem — nie zabijać go!.. A cóż on chciał mi zrobić swoją szpadą i pistoletem?...
— Panie!.. — mówił dalej Mercandon, załamując ręce — weksel, podpisany przez twojego ojca jest u mnie; ja ci go powrócę. Mam dziesięć tysięcy talarów złotem, dam ci je; moje drogie kamienie są twoje. Tylko nie zabijaj go, nie zabijaj!...
— Ja zaś mam serce — rzekła półgłosem dama z pałacu Gwizyuszow — i oddam ci je.