Strona:PL A Dumas La San Felice.djvu/1017

Ta strona została przepisana.

— Dziękuję, powiedział do nowicjusza.
Ten oddalił się nie dodawszy słowa, przejęty już tą obojętnością klasztorną, przez którą zakonnicy sądzą okazywać oderwanie się od spraw świata, a która tylko ich nieczułość dla ludzkości wskazuje.
Młodzieniec stał nieruchomy przy drzwiach i z ręką na sercu jak gdyby tłumiąc jego bicie, patrzył za oddalającym się chłopcem i zmniejszającym się zakresem światła na ciemnym i ponurym korytarzu.
Nowicjusz zszedł powoli ze schodów nie obróciwszy ani razu głowy za tym kogo wprowadził. Odbicie świecy jeszcze przez chwilę ukazywało się na murach, blednąc coraz więcej i nakoniec znikło zupełnie; przez krótką chwilę słychać było jeszcze jego powolne kroki na stopniach schodów.
Młodzieniec na którym silne sprawiły wrażenie te szczegóły życia klasztornego, nakoniec zapukał do drzwi.
— Proszę wejść, powiedziano głosem donośnym na który zadrżał młodzieniec, tak głos ten ożywionym swym akcentem różnił się od wszystkiego co tu widział i słyszał.
Otworzył drzwi i stanął na przeciw pięćdziesięcioletniego prawie człowieka, ale nie zdającego się mieć więcej nad czterdzieści. Jedyna zmarszczka, zmarszczka zadumy rysowała się na jego czole, ale ani jedna nitka srebrna, jako zwiastun starości, nie jaśniała w bujnych, czarnych włosach, gdzie trudno było odszukać śladu tonsury. Z prawą ręką wspartą na trupiej głowie, lewą przerzucał karty książki którą czytał z zajęciem. Lampa z osłoną oświecała